D. Podsiadło: Rajković dba, by dopiąć wszystko na ostatni guzik – wywiad z rzecznikiem WKS Śląska
– Najbardziej przykre wspomnienie to chyba przegrany finał pierwszej ligi z Astorią, kiedy cały sezon mówiliśmy o awansie. Wtedy dużo bardziej emocjonalnie przeżywałem mecze, a brak awansu do PLK wydawał mi się końcem świata – mówi Dawid Podsiadło, rzecznik prasowy Śląska Wrocław, w wywiadzie z Tomaszem Resselem. Rzecznik WKS-u poruszył także m.in. temat swojej współpracy z trenerami „Wojskowych” (np. A. Urlepem i M. Rajkoviciem) oraz opowiedział o procesie adaptacji nowych graczy we Wrocławiu i codziennym funkcjonowaniu klubu.
Tomasz Ressel: – Chciałbym rozpocząć naszą rozmowę od spraw związanych z social mediami i polityką informacyjną klubu, bo często wzbudza to u kibiców kontrowersje. Zaczyna się nowy sezon i widać, że Śląsk wyszedł w tym temacie do kibiców. Pokazujecie kulisy funkcjonowania drużyny, jak wyjście do restauracji czy na mecz piłkarski, pojawiają się ciekawe rozmowy z nowymi zawodnikami. Czy to jest coś tylko na teraz, czy może na dłużej?
Dawid Podsiadło: – Planujemy jak najbardziej kontynuować to przez cały sezon. Tym bardziej że widzimy, że jest to też pozytywnie odbierane przez kibiców. To też nie jest tak, że klub czy ludzie, którzy pracują w mediach lub marketingu, tych uwag pod naszym adresem nie czytają. Zdawaliśmy sobie sprawę, że kibice, obserwatorzy z zewnątrz tego typu materiałów oczekują i że są ich po prostu spragnieni. Pierwszy efekt już widać na naszych mediach społecznościowych, ale to jest dopiero początek. Skupiamy się na razie przede wszystkim na tym, żeby przedstawić nowych graczy. Chcemy też pokazać zawodników od trochę luźniejszej, ludzkiej strony, nie rozmawiać z nimi tylko o koszykówce.
– To może od razu zapytam, jak wygląda taki pierwszy kontakt zawodnika z klubem i całym sztabem. Kto kontaktuje się z nim jako pierwszy, kto oprowadza go po Wrocławiu, kto załatwia za niego takie prozaiczne, życiowe sprawy jak mieszkanie, komunikacja, telefon, samochód.
– W Śląsku za te sprawy głównie odpowiada kierownik drużyny, kolejny Dawid. W swojej pracy zajmuje się przede wszystkim ułatwianiem życia drużynie, trenerom, koszykarzom. Gdy zawodnik ma już podpisany kontrakt z klubem, Dawid zajmuje się najpierw organizacją lotów i kontaktuje się z zawodnikiem, tak żeby ten termin też jemu pasował i był zgodny z podpisanym kontraktem. Odbiera go osobiście na lotnisku, zawozi do mieszkania i pomaga we wszystkich sprawach, w których potrzebuje on pomocy w pierwszych dniach. To oczywiste, że zawodnicy szybko stają się samodzielni, ale w pierwszych dniach właśnie tymi prozaicznymi sprawami typu telefon, Internet, odnalezienie się w mieście, choćby informacje, gdzie mogą pójść na obiad czy na kawę – tym wszystkim zajmuje się Dawid.
– Czy na wzór piłkarskiego Śląska wybieracie bazę mieszkań głównie pod kątem logistyki, tak żeby zawodnicy mieli jak najbliżej do Hali Kosynierka, czy może kibice mieszkający na Biskupinie, Nowym Dworze, Stabłowicach mogą któregoś dnia w osiedlowym sklepie spotkać Marcela Ponitkę?
– Na początku tylko dodam, że akurat – żeby nie przypisywać wszystkich zasług Dawidowi – mieszkaniami zajmuje się Ola, pracująca jako koordynatorka biura. Jest to dosyć obszerny, skomplikowany temat. Pogodzenie wymagań zawodników z sytuacją rynkową i tym, co możemy zaoferować, jest po prostu czasochłonne, a oczywiste jest, że chcemy zapewnić naszym graczom i trenerom jak najlepsze warunki. Tym zajmuje się akurat Ola. A odpowiadając już na Twoje pytanie – to tak, rzeczywiście staramy się, żeby każdy z zawodników miał najbliżej do hali treningowej. Zazwyczaj mamy dwa treningi dziennie, więc dzieje się tak z prostego powodu – żeby zawodnicy mieli po prostu bliżej i mogli się tu szybko dostać, przejść nawet spacerem. W pierwszej kolejności szukamy więc mieszkań, które znajdują się najbliżej hali. Muszę też dodać, że zależy to od indywidualnej sytuacji każdego z graczy, no bo też nie każdy potrzebuje pomocy klubu w znalezieniu mieszkania. Niektórzy polscy zawodnicy wolą na przykład samemu zająć się tym tematem. Wtedy niekoniecznie jest to blisko hali, tylko tam, gdzie akurat im to odpowiada.
– Sztab, zawodnicy, ludzie z wewnątrz klubu to tak naprawdę spore grono osób. Jak koordynujecie to od środka, aby nikt nie spóźnił się na samolot, nie zapomniał butów albo dokumentów podróżnych.
– To wszystko jest bardzo trudne i wymagające. Godziny treningów, zbiórka przed wyjazdem na mecz i dziesiątki różnych rzeczy, które zawodnicy muszą zrobić i zapamiętać, są zazwyczaj przekazywane przez komunikator WhatsApp. Jest grupa drużyny ekstraklasowej czy grupa drużyny pierwszoligowej. Biurową grupę oczywiście też mamy i myślę, że jest to po prostu najprostszy i najwygodniejszy sposób komunikacji.
– A czy zawodnicy mają wiele grup między sobą?
– To jest ciekawe pytanie. Szczerze mówiąc, nie wiem. Zakładam, że mają jakąś swoją grupę, ale nie ma mnie w niej, więc nie mogę dokładnie powiedzieć, jak to wygląda.
– Dawid, to jest twój już ósmy sezon w strukturach Śląska. Muszę zapytać o to, z jakim trenerem współpracowało ci się najlepiej, a z jakim najtrudniej?
– Na początku trenerzy Krzykała, Tomczyk i Hyży kształtowali mnie jako młodego człowieka zaczynającego swoją przygodę w klubie. Mocno mi pomagali, tłumacząc i pokazując, co mogę robić, jakie granice mogę przekroczyć, a których nie, w codziennym życiu i funkcjonowaniu z drużyną. Na pewno mocno zapamiętałem też Olivera Vidina, który był bardzo sympatyczną osobą, z którą można było porozmawiać na wiele tematów. Trener Vidin pomimo sprawowanej przez siebie funkcji nigdy nie traktował ludzi pracujących w biurze z góry, tylko raczej jak po prostu kolegów z pracy. Wszystkich darzył dużą sympatią, miał poczucie humoru, więc myślę, że pod względem relacji osobistych to z nim najłatwiej było się dogadać. Chciałem powiedzieć też o trenerze Rajkoviciu. Z nim z kolei współpraca pod względem medialnym – póki co – układa się najlepiej, ponieważ jest człowiekiem, który moim zdaniem rozumie potrzebę mediów we współczesnej koszykówce. Jest zawsze chętny, żeby brać udział w aktywnościach, o które go prosimy. Jest też osobą, która ma swoje zasady, jest bez wątpienia rygorystyczny i zawsze dba o to, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik, ale równocześnie zawsze stara się wytłumaczyć nam jako mediom, dlaczego coś jest tak, a nie inaczej.
– A trener Urlep, który właśnie podjął się pracy w Spójni?
– Wiesz, Andrej Urlep był chyba najtrudniejszym trenerem we współpracy. Ma dużo swoich przyzwyczajeń i wymagań. Równocześnie raczej nie jest człowiekiem skorym do tłumaczenia, dlaczego coś ma być tak, a nie inaczej. Po prostu ma być tak, jak uważa, że będzie najlepiej, i nie ma dyskusji. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi, bo z drugiej strony to największa legenda, z którą miałem okazję pracować. Cenna była sama obserwacja, jak prowadzi drużynę, i to, w jaki sposób na co dzień funkcjonuje w klubie. Pomimo tego, że często było to dla samych zawodników i pracowników trudne, to myślę, że dla wszystkich było też po prostu ciekawym i wartościowym doświadczeniem. Trener Urlep chodził zawsze swoimi ścieżkami. Głębsze dyskusje prowadził tylko w najbliższym gronie współpracowników ze sztabu szkoleniowego. Kontakty z mediami były dla niego raczej obowiązkiem, który trzeba wypełnić – tu też nie zdradzam żadnej tajemnicy, bo wielu dziennikarzy doświadczało tego podczas konferencji prasowych po naszych meczach.
– Kibice często na platformie X, czyli dawnym Twitterze, używają sformułowań, że admin jest w formie, albo mamy „The Wtorek”, czyli dzień transferów. Jak to traktujecie w klubie?
– Podchodzimy do tego ze sporym dystansem, ale równocześnie cieszymy się, że kibice tak żywo o tym dyskutują. Ten słynny admin, czyli nasz media manager, którym przez ostatnie dwa lata był Grzegorz, bezpośrednio zajmuje się wrzucaniem materiałów do sieci. Treści, które pojawiają się na naszych mediach społecznościowych, tworzymy wspólnie. Wspomnę też, że wszystkie wpisy i komentarze kibiców staramy się czytać. Ja jestem osobą, która w swojej codziennej pracy koordynuje działania biura prasowego – jest to w dużym skrócie kontakt z dziennikarzami, proces akredytacyjny, umawianie wywiadów, ułatwienie pracy mediom w trakcie meczów, organizacja konferencji prasowych po spotkaniach. Mamy też dwie osoby, które nie pracują w klubie w pełnym zakresie, ale pomagają nam – jedna z nich w produkcji materiałów wideo, druga w produkcji grafik.
– To teraz pytanie specjalnie dla kibiców. Czy są już nowe stroje albo kiedy możemy liczyć na ich prezentację?
– Rzecz jasna, jak przed każdym sezonem, będziemy mieli nowe stroje i motyw na koszulkach meczowych. Nie chcę oczywiście zdradzać, co to będzie. Koszulki w Orlen Basket Lidze i Lidze Mistrzów będą do siebie podobne, ale jak zawsze dostosowane do wymagań danych rozgrywek. Prezentację planujemy około tygodnia przed startem sezonu, ale jest to też uzależnione od kilku czynników zewnętrznych.
– Każdy sezon to są wzloty i upadki. Jeśli mógłbyś tak na szybko przytoczyć najbardziej przykrą dla siebie i dla klubu historię?
– Jeśli chodzi o najbardziej przykre wspomnienie, to może trochę Cię zaskoczę, ale chyba przegrany finał pierwszej ligi z Astorią, kiedy właściwie cały sezon w mediach społecznościowych mówiliśmy o awansie. On był głównym celem, którego nie udało się sportowo zrealizować. Jako młody chłopak wtedy dużo bardziej emocjonalnie przeżywałem mecze niż teraz, a brak awansu do ekstraklasy wydawał mi się po prostu końcem świata. Z perspektywy czasu jestem przekonany, że nawet gdybyśmy ostatecznie wtedy w tej ekstraklasie się nie znaleźli dzięki wycofaniu innej drużyny, to rok później i tak byśmy awansowali. Druga rzecz to chyba cała sytuacja związana z pandemią właśnie podczas pierwszego sezonu w ekstraklasie. To była nowa rzeczywistość, w której musieliśmy się odnaleźć, czyli mecze bez kibiców, z trudnościami logistycznymi i obostrzeniami. Niewiele to miało wspólnego ze sportowym świętem, do jakiego do tej pory byliśmy przyzwyczajeni podczas naszych meczów.
– Czy przez te wszystkie lata zaobserwowałeś jakieś przesądy albo dziwne zwyczaje u zawodników lub trenerów?
– Hassani Gravett miał swoje rytuały. Zawsze jako osoba mocno wierząca odmawiał tę samą modlitwę. Przed spotkaniem brał koszulkę, zawieszał ją w konkretnym miejscu na bandzie reklamowej i już przed samym meczem ubierał. Było to o tyle ciekawe, że w sytuacji, gdy większość zawodników już była w gotowości meczowej i słuchała ostatnich uwag trenera czy dyskutowała między sobą, to on był pogrążony gdzieś w swoim świecie i w tej modlitwie.
– Dobrze, to jeszcze prawdopodobnie ostatnie pytanie, bo nie byłbym sobą, gdybym go nie zadał. Czy Dawid Podsiadło to nazwisko, które otwiera wiele drzwi i pomaga ci w bieżącym funkcjonowaniu? Bo można powiedzieć, że samym nazwiskiem zapełniasz całe stadiony.
– W pewnych kwestiach ułatwia, w innych utrudnia. Na początku, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że ten drugi Dawid Podsiadło będzie aż tak wielką gwiazdą, było to dla mnie po prostu zabawne, że ktoś w przestrzeni publicznej nazywa się tak samo. Nawet mogę tutaj zdradzić ciekawostkę, że poszedłem kiedyś na spotkanie z nim i jego zespołem. Rozmawialiśmy chwilę i się przedstawiłem. Naprawdę nie mogli uwierzyć, że tak samo się nazywam, i prosili, aby im pokazać dowód osobisty. W końcu nie jest to szczególnie popularne nazwisko. Było dużo śmiechu. Na koniec zrobiliśmy sobie nawet wspólne zdjęcie. Natomiast później, z biegiem czasu, stało się to uciążliwe. Od kilku lat nie mogę się normalnie przedstawić osobie, której nie znam, bo każdy myśli, że stroję sobie żarty. Wiele osób przy wypełnianiu dokumentów czy załatwianiu spraw służbowych dopytuje, czy naprawdę nazywam się Dawid Podsiadło.
– Dawid Podsiadło jako muzyk ma pewnie u chłopaków ze swojego zespołu jakąś ksywkę, a jak to jest z ksywkami w drużynie Śląska Wrocław? Macie już jakąś gotową dla nowych w zespole?
– Myślę, że w większości przypadków są to ksywki powszechnie znane, właśnie pochodzące od nazwiska. Czasami jest jednak tak, że jakiś zawodnik nie ma żadnego konkretnego pseudonimu, który do niego przylgnął czy którym sam się przedstawia. Wtedy drużyna często wymyśla po prostu jakiś pseudonim. Na przykład Szymon Tomczak, przychodząc do Śląska, nie miał żadnej konkretnej ksywy i już na zawsze został „Świeżym”. Przy okazji mam też prośbę odnośnie naszego obiecującego talentu, jakim jest Soprano Szelążek. W rozmowie wspomniał mi, że nie przepada za swoim imieniem Henri, a co za tym idzie, pseudonimem „Heniek”, który kibice trochę chcą mu nadać. Tak że jeśli w jego imieniu mogę przekazać jakąś prośbę, to on woli być po prostu Soprano, a w zamian odwdzięczy się dobrą grą dla kibiców.
– Dobrze, w takim razie przekażemy to wszystkim. Dziękuję, Dawid, za spotkanie i życzę powodzenia w nowym sezonie.
– Ja również dziękuję za rozmowę i do zobaczenia.
Zdjęcie: archiwum Dawida Podsiadło