Maksym Papacz: Sito gubi talenty (wywiad)

Maksym Papacz: Sito gubi talenty (wywiad)

– Koszykówka jest grą dla ludzi, którzy szybko myślą. Im szybciej myślisz, im szybciej jesteś w stanie przewidzieć, co się wydarzy, zobaczyć, jak zawodnik się ustawia, żeby go zaatakować jeden na jeden… tym jesteś lepszy – przekonuje Maksym Papacz, trener odpowiedzialny za indywidualny rozwój koszykarzy Śląska Wrocław i organizator campu SkillLab. Z Tomkiem Resselem porozmawiał m.in. o Andreju Urlepie i byłych graczach WKS-u, swoich planach trenerskich czy o tym, jak ważne są dla niego relacje interpersonalne z zawodnikami: – Dla mnie koszykówka jest obok tego wszystkiego, liczy się człowiek, a moim celem jest to, by każdy, kto przyjdzie do mnie po pomoc, znalazł drogę do osiągnięcia sukcesu – mówi Papacz. Zapraszamy do lektury!

Tomek Ressel: – Cześć, rozmawiamy kilka minut po treningu Śląska Wrocław i widzę przed sobą uśmiechniętego gościa, o którym wiele osób z koszykarskiego środowiska mówi, że zajdzie bardzo daleko. Licencja PZKosz, licencja trenera w USA, licencja NCAA i współpraca z New York Knicks. Praca w sztabie szkoleniowym takich klubów jak Górnik Wałbrzych czy Śląsk Wrocław, a także własne laboratorium koszykówki. Nieźle jak na 33 lata. Czy czujesz się już spełniony w tym, co robisz?

Maksym Papacz: – Wiesz co, będąc szczerym, od samego początku, jak zacząłem prowadzić treningi indywidualne, czyli ponad 10 lat temu, powiedziałem sobie, że w jakimś stopniu będę czuł się spełniony, gdy młody chłopak lub dziewczyna, którzy ze mną pracują od bardzo długiego czasu – nie rok, dwa, ale przejdą jakiś mocny, intensywny cykl – zadebiutują lub zagrają w reprezentacji Polski seniorskiej. Chciałbym być partnerem młodego człowieka, który przejdzie swoją drogę. Ten cel szybko się zredefiniował i został osiągnięty. Dla mnie koszykówka jest tak naprawdę obok tego wszystkiego, czyli liczy się dla mnie człowiek, a moim największym celem jest to, żeby każdy, kto przyjdzie do mnie po pomoc, znalazł drogę do osiągnięcia sukcesu, ale nie musiał być ode mnie zależny.

– W jednym z wywiadów opowiadałeś, że będąc asystentem trenera Urlepa, ciężko znosiłeś momenty jego gniewu, bo Urlep w specyficzny sposób reagował na pewne wydarzenia podczas treningu. Czy dwa różne koszykarskie pokolenia we wspólnej rozmowie były otwarte na argumenty drugiej strony?

– Absolutnie tak. Pamiętam ten wywiad i nawet ta wypowiedź odbiła się dość mocnym echem; chyba źle ją skonstruowałem, co chciałbym dziś wyjaśnić. Trener Urlep po dziś dzień jest dla mnie wielkim idolem. Jak tylko podpisał kontrakt ze Spójnią, od razu wysłałem mu wiadomość, że nie mogę się doczekać spotkania. Trener Urlep odpowiedział, że zadzwoni do mnie, jak przyjedzie do Polski, i chwilę porozmawiamy. Jestem mu bardzo wdzięczny za to, ile chciał mnie nauczyć, bo każde spięcie czy interakcja, nerwowa czy w stresie, z trenerem Urlepem nigdy nie była nacechowana tym, że uważał mnie za kogoś gorszego. Był starszym tatą, wujkiem, bratem, który zawsze chciał mnie czegoś nauczyć. Szczerze mówiąc – nawet jeżeli finalnie coś się nie sprawdzało z mojej lub jego strony, nikt nie miał do siebie pretensji.

– Zostając jeszcze przy trenerze Urlepie – w drugim jego roku pracy z drużyną, po sezonie mistrzowskim, wielu ekspertów (w tym ja) wskazywało, że playbook trenera stoi w miejscu, że zbyt często ulega rutynie i starej szkole zagrywek, którą łatwo odczytać, szczególnie młodym trenerom.

– Myślę, że to trochę krzywdzące zdanie na temat trenera Urlepa. Oczywiście miał schematy, z których korzystał i 20 lat temu, i teraz, ale one nigdy nie były jeden do jednego; często były modyfikowane. Niektóre rzeczy może po prostu z trybun nie były widoczne, ale trener Urlep jest maniakiem koszykarskim i ogląda cały czas mecze. On szuka nowych rzeczy i niejednokrotnie słyszałem rozmowy z jego najbliższymi asystentami, trenerem Adamkiem czy trenerem Zoranem, kiedy coach mówił: „Zobacz, jak oni tam bronili, my może spróbujmy tego samego”. Często dyskutowali bez końca, bo trener Adamek czy Zoran mówili: „No dobra, to jest nowoczesne, ale my tego jeszcze nie przetrenowaliśmy”, a trener Andrej był chętny do próbowania.

– Czy w Twojej opinii możliwe jest stwierdzenie, że trener stracił szatnię? Jeśli tak, to kiedy to następuje? Po serii przegranych, złych decyzjach, braku kontaktu z drużyną?

– Myślę, że to nie jest tak. Ciężko mi odpowiedzieć absolutnie szczerze, bo nie jestem w szatni, a moje relacje z graczami najbardziej żywe są w trakcie sezonu. Szczególnie w tamtych dwóch latach byłem z zawodnikami, którzy byli kontuzjowani. Myślę, że nie jest tak, że ktoś traci szatnię. Wszyscy jesteśmy profesjonalistami. Cały klub jest w pełni profesjonalny. Gracze robili, co mogli, żeby wygrywać. Mieliśmy taki moment, że byliśmy w dołku, ale myślę, że i gracze, i trener, i wszyscy asystenci, cały sztab, management – wszyscy chcieli pójść do przodu.

– Kiedyś mój pierwszy trener koszykówki, który uczył też trenera Łukasza Grudniewskiego pierwszych zasad koszykarskich, zawsze powtarzał nam jedną, najważniejszą rzecz: „Koszykówka jest grą dla ludzi myślących”. Czy w swojej codziennej pracy widzisz różnice pomiędzy IQ koszykarskim zawodników już na tym najwyższym poziomie?

– Bardzo się cieszę, że o tym wspomniałeś. Koszykówka jest grą dla ludzi, którzy szybko myślą. Im szybciej myślisz, im szybciej jesteś w stanie przewidzieć, co się zaraz wydarzy, zobaczyć, jak zawodnik się ustawia, żeby go zaatakować jeden na jeden… tym jesteś lepszy. Często w koszykówce mówi się: „Being slow means being fast”. Spowalniając daną sytuację, jesteś w stanie szybciej odczytać pewne rzeczy i przyspieszyć. Koszykówka to IQ. Ciężko trafić na koszykarza, który nie jest fajnym człowiekiem, który nie jest inteligentnym facetem, z którym można usiąść, zjeść obiad i pogadać o różnych rzeczach. Te relacje interpersonalne z zawodnikami mówią o tym dużo. Ja do dzisiaj, po każdym sezonie, mam kontakt z naprawdę wieloma…

– A z kim masz kontakt do dziś?

– Wiesz co, paradoksalnie super kontakt mam z Sauliusem Kulvietisem, który jest bardzo inteligentnym, fajnym facetem. Bardzo dobry kontakt mam po ostatnim sezonie z Łukaszem Kolendą. To też oczywiście kwestia tego, że spędzałem z nimi bardzo dużo czasu, bo byli kontuzjowani. Z Justinem Bibbsem mieliśmy super relacje na miejscu. Po wyjeździe nie mamy z nim kontaktu. Myślę, że Piotrek Nadolny może mieć, bo on też pracuje na podobnym vibe z tymi graczami – te relacje interpersonalne są mocne.

– A Jeremiah Martin?

– Z Jeremiah mamy sporadyczny kontakt. Jest super facetem. Wydawało mi się, że absolutnie nie będziemy mieli kontaktu.

– Trochę w typie introwertyka chyba?

– Tak, ale zawsze był ciepły w relacji. Jak już z nim rozmawiałeś, to on niczego nie krył. Jeżeli chodzi o super kontakt, to oczywiście Olek Dziewa. Po tym pierwszym roku mocno dalej współpracujemy, ale na dzień dzisiejszy można powiedzieć, że ta relacja jest bardziej partnerska niż zawodowa. Jakaś przyjaźń się zawiązała. Wszyscy to jedna wielka rodzina. Tak, naprawdę. Gdybym zaczął wymieniać nazwiska, zaraz byłoby nie fair, że o kimś nie powiem, bo chyba nie mam osoby, z którą miałbym złą relację.

– W czasach pandemii, aby podtrzymać kontakt z koszykówką, nagrywałeś w domu materiały o tym, jak doskonalić technikę rzutu, używając np. cytryny, żeby mieć tzw. miękką kiść. Kto według Ciebie ma wzorcowy rzut w całej PLK? Chodzi mi o ułożenie rąk na piłce, płynność, plastykę ruchu, wyjście w górę.

– Dobre pytanie. Tutaj zahaczasz o temat, który jest moim konikiem, bo uwielbiam rzut. Uwielbiam rzut i specjalizuję się głównie w nim. Dzięki wspaniałej współpracy z Get Better i z Konradem Kaźmierczykiem – asystentem w Stali Ostrów, ale też organizatorem obozów koszykarskich Get Better – i Arturem Packiem miałem możliwość poznania Roba Fodora. Rob Fodor jest aktywnym trenerem rzutu w Miami Heat i pracował, gdy był tam jeszcze Shaq, a teraz Tyler Herro, Duncan Robinson. Jedna rzecz, którą uwielbiam i zawsze mówię: idealny rzut nie istnieje; ani idealna technika. Im szybciej to zrozumiemy, tym łatwiej będzie komukolwiek pomóc w życiu. Rob twierdzi, że technikę idealnego rzutu da się opisać w pięciu słowach: „Pass ball to the basket”. Po prostu jeżeli technika podania jest taka sama jak rzutu, jeżeli jesteś w stanie podać w słupek o grubości 5 cm, to jesteś w stanie trafić do kosza. Tylko mechanika musi być niezachwiana i płynna. Wracając do PLK – mamy wielu zawodników, którzy, moim zdaniem, mogliby rzucać na wyższym procencie, zmieniając niewiele.

– Ale jeśli miałbyś kogoś wskazać?

– Zacznę przewrotnie i powiem, że bardzo ciekawie rzuca nasz nowy nabytek, Błażej Kulikowski. Błażej ma bardzo szybki, krótki rzut, jest wyprostowany, ma super sylwetkę. Uważam, że Błażej może być ciekawym strzelcem, naprawdę na format PLK. Bardzo szybkim i ładnym rzutem, moim zdaniem, cechuje się Pluta junior. Po koźle, bardzo szybki, dobry chwyt, dobry balans. Dodatkowo też Kuba Garbacz. Co do zagranicznych graczy – to wiesz, Connor Morgan to był gość, który miał rzut. Słyszałem od kibiców Śląska, że niby strzelec, ale nie trafia na takim poziomie. Ale to, co Connor Morgan potrafił zrobić, to chwytać piłki w różnym pułapie – podawałeś mu nad głowę i brał rzut od razu. Nie miał żadnego punktu pośredniego, który spowalniałby ten rzut.

– Kiedyś wśród koszykarzy panował mit, że dużo pracy na siłowni zmienia technikę rzutu. Wydaje się, że Kevin Durant wierzył w to najbardziej. Rzekomo mamy wtedy inne czucie odległości, piłka waży mniej. Jak zniwelować to w codziennym treningu?

– Absolutnie to jest mit. Ja wyobrażam sobie, że jak pracujesz nad górną częścią ciała, np. nad klatką piersiową, to ona w pewnym sensie jest przykurczona, bo duże obciążenie przy zgięciach powoduje zmianę sylwetki. Jeżeli tego nie korygujesz, a gracz tego nie czuje, to możesz sobie absolutnie zakopać rzut. Ja to też nazywam pasem startowym. Bardzo często wystarczy skorygować zawodnika i otworzyć z powrotem. Automatycznie skuteczność rośnie o 5–6–7%.

– Czy w przyszłości widzisz siebie tylko jako tzw. development coach, czy ciągnie Cię do bycia pierwszym trenerem, przygotowywania playbooków dla swoich graczy, sprawdzania, czy o 20 są już w łóżkach, i spierania się z dyrektorem sportowym o jakość przeprowadzanych transferów?

– Ostatnia rzecz, czyli spieranie się z dyrektorem sportowym o jakość transferów, to coś, co mnie kręci. Może kierunek scouta czy doradcy, który będzie mógł analizować przyszłe transfery pod kątem aspektów czysto technicznych i potencjału gracza. Klub od jakiegoś czasu podsyła mi niektóre propozycje transferów i nad tymi zawodnikami spędzam trochę czasu. Co do samej pracy, to od tego roku jestem oficjalnie player development coach, czyli nie jestem formalnie asystentem w ekstraklasie, nie jestem formalnie asystentem w pierwszej lidze, tylko funkcjonuję jako trener od umiejętności. Moim marzeniem jest, żeby Śląsk Wrocław miał ustabilizowany pion player development, żeby mógł wspierać różnych graczy w różnym zakresie. Chciałbym być absolutnie częścią tego – to jest mój największy cel.

– Wiele osób twierdzi, że kto nigdy nie poczuł atmosfery szatni/parkietu jako gracz, ten nie będzie miał autorytetu u zawodników. O Tobie jednak zawodnicy mówią, że budujesz ich mindset, zmieniasz ich mentalnie i przede wszystkim rozumiesz basket jak mało kto. Czy masz żal do losu, że przez swoje kontuzje nigdy nie mogłeś rozwinąć się jako młody, profesjonalny koszykarz?

– Gdybyśmy rozmawiali 5 lat temu, powiedziałbym, że trochę tak. Nawet bardzo tak, że było mi żal i przykro, że nie mogłem przejść tej drogi. Dziś jestem absolutnie szczęśliwy, że w wieku 33 lat mam prawie 10 lat doświadczenia w pracy indywidualnej z graczami, bo to była ścieżka, która była totalnie nieznana w Polsce. Tych 10 lat doświadczenia bardzo szybko dało mi odpowiedź na część pytania, które zadałeś – że relacja z graczem jest najważniejsza. Poza tym często rozmawiam czy z Adrianem Mroczkiem, który był u nas przez dwa lata, którego serdecznie pozdrawiam i mocno szanuję, czy z Radkiem Hyżym, czy z innymi trenerami, którzy mieli doświadczenie z boiskiem. Uwielbiam rozmawiać i pytać ich o koszykówkę.

– Jak udał się czwarty sezon Campu Skill Lab? Jakie masz pomysły na kolejne edycje?

– Mega fajnie. To był najlepszy camp i najtrudniejszy, bo pierwszy raz go powiększyliśmy. Zawsze pracowaliśmy w mikrogrupach, zawsze zapraszaliśmy od 20 do 25 osób. Artur Mielczarek katował nas wszystkich. Myślę już o kolejnym trenerze motorycznym, trochę z innej bajki, bardziej lekkoatletycznym, o takim spiritual guyu, bo „Mielony” to największe ciężary i łamanie psychiki. To gość, którego kocham nad życie. No i my z Arturem też nie ma co ukrywać – bo zaraz pewnie to gdzieś ogłosimy – chcemy stworzyć duet trenerski i poza moją pracą w Śląsku mamy już grupę młodzieży, nad którą będziemy pracować razem. Camp i organizacja są tak dobre, jak ludzie, którzy je tworzą. Trafiliśmy w 100% z ludźmi. Trafiliśmy super z Olą Mońką, naszą fizjoterapeutką, która teraz, co jest strasznie ciekawe, pracuje w Arabii Saudyjskiej w ekstraklasowym klubie. Do tego Filip Gryszko, mój partner od samego początku – znana marka, bardzo solidny człowiek. Był z nami też tydzień Adrian Mroczek-Truskowski, którego również bardzo cenię. Wszyscy stworzyliśmy super kolektyw. Mieliśmy bardzo dużo młodzieży, to były bardzo ciężkie dwa tygodnie, ale skupiliśmy się na mikroumiejętnościach i robiliśmy coś, czego wiem, że na campach ogólnie w Polsce jest mało.

– A myślisz o tym, żeby kiedyś stworzyć swoją szkółkę koszykówki?

– Absolutnie tak. W ogóle w szerszym gronie o tym dyskutujemy z różnymi trenerami, którzy są mi bliscy mentalnie i w tym, jak patrzą na koszykówkę. Fajnie byłoby stworzyć kuźnię mocno nacechowaną i zindywidualizowaną. Jakby zebrać najlepszych ludzi, jakich mamy, bo Wrocław jest miastem koszykarskim. Moim pierwotnym pomysłem było, żeby to była moja szkółka koszykówki, ale teraz chciałbym stworzyć coś, co będzie marką nie tylko w Polsce. Fajnie, jakbyśmy mogli stworzyć to z korzyścią dla Śląska lub po prostu jako Śląsk. Sky is the limit. Chcemy iść w Europę, nawet przyciągać ludzi z zagranicy, którzy chcieliby przyjeżdżać i przygotowywać się do sezonu.

– Nie wiem, czy też to zauważyłeś, ale koszykówka, która wciąż – jak by nie było – przegrywa z piłką nożną, wraca do mody wśród dzieci i młodzieży. Boiska zaczynają się zapełniać pokoleniem dzieci ojców, którzy wychowywali się na NBA lat 90. czy Śląsku Macieja Zielińskiego i Adama Wójcika. Co zrobić i w jakim wieku zacząć trenować koszykówkę, żeby odkryć ten talent?

– Jest takie powiedzenie, które kocham: „Sito gubi diamenty”. Pamiętam, że mój kuzyn, mój największy idol, miał to napisane markerem na swoim biurku. Na początku warto postawić na ogólną sprawność – zapisujesz dziecko do piątego roku życia na gimnastykę, potem idzie do przedszkola, później do szkoły. Zapisujesz je na trzy różne sporty, aby rozwijało inną koordynację i różne mięśnie. Na przykład zaczynasz od koszykówki, ale do tego bierzesz siatkówkę i np. lekkoatletykę. Potem zaczynasz redukować inne sporty, bo chcesz, żeby dziecko poszło w koszykówkę. Albo samo już tego chce. Uważam, że dzieci nas na tyle klonują i jesteśmy dla nich takim wzorcem, że jeśli ktoś ma pasję do koszykówki, to dziecko samo się nią zarazi. Uciekam od stwierdzenia, że dziecko spełnia marzenia ojca, bo jeśli ty to kochasz, to nie będziesz oszukiwał swojego dziecka w domu – nie wyłączysz telewizora, nie przestaniesz oglądać meczu, będziesz przeżywał mecz kadry Polski czy zabierzesz syna do Katowic na EuroBasket. Po prostu potrzebny jest trener, który ma ogień.

– No, wiele osób twierdzi, że ty ten ogień masz. I współpracują z tobą właśnie dlatego, jakim jesteś człowiekiem.

– Jest dużo osób, które chcą ze mną współpracować, ale nie dlatego, że jestem jakimś najlepszym trenerem na świecie. Oni mówią wprost, niejednokrotnie: „Słuchaj, Maks, ja wracam z treningu z dzieckiem i nie widziałem go jeszcze tak szczęśliwego”. Natomiast ja w domu też nie miałem koszykówki. Mój tato nie interesował się koszykówką. Ale kiedyś pojechał do USA, nagrał jeden mecz, przywiózł mi koszulkę, zobaczył, że to lubię, i zawsze był dla mnie partnerem. Mówił: „Słuchaj, lubisz to, synu? Dawaj, ja ci pomogę, pojedziemy”.

– Off-season to intensywny czas dla Ciebie i nawet patrząc na to, jak długo się umawialiśmy na rozmowę, mogę wysnuć tezę, że w domu jesteś często gościem. Czy twoja żona, twoja druga połowa, wyłącza Ci oglądane w domu highlighty, czy siada obok i ze zrozumieniem dzieli z tobą pasję?

– Dobre pytanie. Po pierwsze, moja żona jest absolutnie daleka od sportu i nie emocjonują jej tak te mecze. Inaczej – jak przyjdzie na mecz Śląska do Hali Stulecia, to wariuje i eksploduje, nawet z dzieckiem na rękach, ale tylko dlatego, że jej Maksiu siedzi w garniturku i się cieszy albo płacze. Natomiast żona nie potrafi zrozumieć takich emocji, nawet na boisku, i takiego „mięsa” koszykarskiego.

– No tak, a ty pewnie jako wulkan energii często przeżywasz jeszcze mecz w domu?

– Na samym początku bardzo, dziś już nie, ponieważ masa obowiązków związanych z dzieckiem. Wchodzę do domu i odcinam się. Do momentu, kiedy cały dom nie pójdzie spać, miną 2–3 godziny po meczu, pierwszy nerw i stres przejdą i dużo chłodniej patrzę na mecz. Kiedy nie było dzieci w domu, absolutnie nie mogłem usnąć i przeżywałem. Ale moja żona bardzo docenia moją pracę i jest dla mnie ogromnym wsparciem, nigdy nie miała problemu z tym, że mnie nie ma. Bardzo mi pomaga i jestem bardzo wdzięczny, że taka jest. To jest dziwne, bo sama miała – powiedzmy – karierę zawodową dużo lepszą ode mnie, kiedy zaczynałem z koszykówką, a ona zaszła w ciążę. Była międzynarodową instruktorką zumby na najwyższym poziomie w Polsce i na poziomie międzynarodowym.

– Twoje dzieci a pasja do koszykówki. Czy chciałbyś kiedyś trenować swojego syna? Czy to będzie dla ciebie zbyt duży ładunek emocjonalny? W jednej z rozmów mówiłeś, że rodzic na hali to dodatkowa presja. A rodzic jako trener to chyba już presja maksymalna.

– Nie chciałbym tego, nie marzę o tym, nie będę do tego dążył, ale jeśli znajdę się w miejscu, w którym mój syn będzie potrzebował mojej pomocy, a nikt inny jej nie udzieli, to pewnie tak. Na dzień dzisiejszy mam taką sytuację: Filip Gryszko ma córki, które grają w koszykówkę i są w kadrach Polski, a on niejednokrotnie mnie prosi o treningi. Relacja ojciec – syn, ojciec – córka jest trudna, dlatego chyba bym tego nie chciał, ale zawsze będę starał się pomóc moim dzieciom.

– Na koniec: czego mogę Ci życzyć w nadchodzącym sezonie na poziomie koszykarskim, ale też prywatnie?

– Zdrowia. Uważam, że jeżeli wszyscy będą zdrowi – ja, zawodnicy, moja rodzina – to zrobimy, co trzeba. Mamy świetny sztab, head coacha, do tego w pierwszej lidze Radka Hyżego, totalnie zaangażowanego faceta. Więc jeżeli wszyscy będziemy zdrowi, to będziemy szczęśliwi. Dzisiaj to brzmi dekadencko, ale mam taki cytat: „Jeżeli 10 najważniejszych osób w moim życiu jest zdrowych, to mam dobry dzień”. Jeżeli moja mama, mój tato, teściowie, moi dziadkowie, moja żona i dzieci, my wszyscy jesteśmy zdrowi, to czuję się na tyle spełniony, że nie chcę niczego więcej, tylko żyć zdrowo.

– I tego Ci życzę! To była prawdziwa przyjemność.

– Ja Tobie też dziękuję.


Zdjęcie: Karolina Bąkowicz (https://x.com/k_bakowicz)